OGIEŃ KRZEPNIE, BLASK CIEMNIEJE

Ktoś, kto w pamięci zachował obraz czynnego wulkanu lub widział, jak w konwertorze rozżarza się, kipi surówka, oglądając ostatnie obrazy Anny Brudzińskiej, będzie skazany na asocjacje związane z chemią i temperaturą procesów spalania.
Te obrazy mają formę często oksymoroniczną, jak wiersze barokowe, pełne ruchu, wibracji i sprzeczności, łączenia barw krańcowo przeciwstawnych, łączenia ognia z wodą, oranżu z indygo, łączenia lodowatej bieli tytanowej, spoczywającej na dnie niedostępnego leja, żlebu, krateru z mysią szarością, lub bieli, która jak twardy łokieć rozpruwa ciemną wełnę kobaltu.
Na obrazach Brudzińskiej dzieją się kosmiczne dramaty, bierze w nich udział materia w stanie wrzenia i katastrofy, jest to zresztą poziom abstrakcji ocierającej się o wcielenie, dążącej do zawiązka, do postaci skulonego embrionu, raz gęstniejącej innym razem rozrzedzonej, wyostrzonej lub mglistej, są tu krawędzie i piargi, jak w górach, kształty, jakby pochodzące z przypadku, nagłego chluśnięcia, rozlania się szerokim pasmem lawy na płótnie, są cienkie wijące się nitki – jak stal – formowane na gorąco w walcowni, na które patrzy się przez ciemne szkła, żeby nie oślepnąć. Pojawiają się formy zbliżone do kontynentów, uchwycone kamerą na trasie sondy kosmicznej albo batyskafu, pojawiają się jakieś półwyspy z okresu interglacjału, spiętrzenia górskich łańcuchów podczas orogenezy.
Świat Anny Brudzińskiej jakby się dopiero tworzył, zanurzał i wynurzał, brał kąpiel we wszystkich odcieniach kobaltu, rozpalał się i oziębiał.
Może tak wyglądała era archaiczna w mezozoiku, w epoce wapienia muszlowego. Uderzyło mnie powinowactwo palety, użytej przez malarkę, z niektórymi realizacjami polskiej secesji.
Można sobie wyobrazić, że te same kolory przed stu laty zamieniłyby się w ogród pełen kosaćców i alpejskiej gencjany albo pejzaż Tatr, namalowany pędzlem Fałata.

#annabrudzinska anna brudzinska anna brudzińska

Jerzy Kronhold, czerwiec 2008